Stosunek do państwa i jego misji kontrolnej dowodzi, że większość polskich przedsiębiorców jest pod zbyt dużym wpływem neoliberalizmu.
Polski biznes musi zrozumieć, że sukces zawdzięcza zewnętrznym uwarunkowaniom krajowej gospodarki. Osobista inicjatywa to nie wszystko.
Promowana przez nurt neoliberalny alternatywa – albo silne państwo, albo silni przedsiębiorcy – jest całkowicie fałszywa.
Polska powinna zmierzać do wypracowania własnego modelu rozwoju gospodarczego w duchu odpowiedzialności
Polski przedsiębiorca nie lubi państwa
Kilka tygodni temu światowe media obiegła informacja, że grupa 83 milionerów, w większości amerykańskich, wystosowała do rządów list – Tax us. Tax us. Tax us – z prośbą o podwyższenie podatków dla grupy najbogatszych obywateli USA. Motywacją do takiej postawy miałaby być chęć walki z konsekwencjami kryzysu spowodowanego przez koronawirusa. To nie pierwszy raz, kiedy niektórzy amerykańscy milionerzy szukają wyjścia z liberalnego klinczu, w którym znalazła się Ameryka. Brak powszechnego systemu opieki zdrowotnej, opieka socjalna w dużej mierze w rękach organizacji dobroczynnych, do których od kryzysu lat 2007-2009 dopłaca coraz mniej zwykłych Amerykanów i które polegają głównie na dotacjach najbogatszych, powodują ogromne napięcia społeczne. Wystarczy powiedzieć, że w rankingu nierówności dochodowych według wskaźnika Giniego USA zajmują jedno z ostatnich miejsc wśród krajów OECD, wyprzedzając tylko Chile.
Kiedy widzimy, co się dzisiaj dzieje w USA, chyba w większości odczuwamy ulgę, że pomimo wielu prób pochodzących z różnych opcji politycznych i ekonomicznych, które mają na celu uczynienie z Polski najbardziej liberalnego kraju w Europie, od kilku lat stajemy się państwem starającym się w solidarny sposób budować wzrost gospodarczy. Oczywiście, budowa państwa dobrobytu odbywa się w trudnych warunkach. Wydatki socjalne musza być upraszczane, ponieważ nie mamy odpowiednio działających instytucji, które mogłyby przeprowadzić je w inny sposób. Ponadto państwo polskie mierzy się z bardzo silnie zakorzenionym u elit paradygmatem neoliberalnym, konsekwentnie budowanym przez akademików i biznes od roku 1989. Jego symbolem jest licznik długu budżetowego, postawiony na pawilonie Cepelii w centrum Warszawy, który ma straszyć obywateli i polityków galopującym zadłużeniem, mimo że Polska jest jednym z najmniej zadłużonych krajów w EU. To dobitnie pokazuje fetyszyzację długu w naszym państwie przez niektóre środowiska, a licznik na Marszałkowskiej jest tego ukoronowaniem. W rzeczywistości bowiem dług brutto sektora instytucji rządowych i samorządowych w stosunku do PKB w 2018 roku wynosił dla przykładu w Belgii 102%, w Austrii 73,8%, w Niemczech 60,9%, zaś w Polsce 48,9%. Oczywiście, fundator licznika mógłby nam odpowiedzieć, że na Kubie ten współczynnik wynosi ok. 18%, zaś w Eswatini poniżej 10%. Musimy jednak sobie zdawać sprawę, jak w takich krajach wygląda infrastruktura i projekty rozwojowe, które wszystkie rozwinięte państwa finansowały częściowo właśnie z długu. Co podkreśla wielu ekonomistów, dług publiczny nie ma jednej twarzy i proponowane przez niektórych akademików w Polsce bezwarunkowe austerity może na danym etapie rozwoju kraju bardziej szkodzić, niż służyć postępowi.
Po pierwszym „dzikim” dwudziestoleciu przemian gospodarczo-społecznych od kilku lat na poważnie jest traktowana ściągalność podatków przez państwo. Jest to proces, który moim zdaniem miał dwa fundamenty wprowadzone po 2015 roku: Jednolity Plik Kontrolny i inne rozwiązania podatkowe, do których użyto nowych technologii, a także niezbędna do egzekwowania podatków narracja srogości państwa. Oczywiście nikomu nie życzę tego, co przytrafiło się Uli Hoenessowi, byłemu piłkarzowi, twórcy potęgi Bayernu Monachium, ukochanego klubu większości Niemców, darczyńcy wielu organizacji pozarządowych, który kilka lat temu za niepłacenie podatków trafił na 18 miesięcy za kratki. Ale trzeba przyznać, że taka skuteczność państwa i wyższość prawa nad społeczno-politycznymi niuansami jest do pozazdroszczenia.
Srogość i wymagania państwa muszą jednak oznaczać jedno – kontrolę. W Polsce po 2015 roku przedsiębiorcy mają poczucie, że nadzór nasilił się, bo „państwo szuka pieniędzy na finansowanie programów socjalnych”. W rzeczywistości liczba kontroli od 2015 roku spada. Na stronie Krajowej Administracji Skarbowej możemy przeczytać, że w 2019 roku liczba nadzorów celno-skarbowych zmniejszyła się o 14,5%, a kontroli podatkowych spadła o 11,6% w porównaniu do 2018 r. Jednak sam aspekt psychologiczny, wynikający ze wskazanej powyżej narracji państwa, w połączeniu ze stworzeniem instytucji typu KAS powoduje, że strona przedsiębiorcza ma poczucie ataku na jej wolność. Pamiętam, gdy ok. 4 lata temu wraz z właścicielem niemieckiego przedsiębiorstwa odwiedzałem w Opolu pewną firmę. Jej właścicielka opowiadała nam, że miała w danym roku już dwie kontrole skarbowe. Po wyjściu Niemiec spytał mnie, czy on dobrze zrozumiał z tonu jej głosu, że kobieta się nam z tego powodu żaliła. Był jej pretensją zupełnie zdumiony, ponieważ on sam ma w roku wiele kontroli różnego rodzaju, ale traktuje je jako nieodłączną część prowadzenia działalności gospodarczej.
Oczywiście trudno porównywać budowany w trudzie od 30 lat polski system ściągalności podatkowej do niemieckiego, który posiada praktycznie nieprzerwane 130 lat doświadczenia w tym zakresie (licząc od reformy podatkowej Johannesa von Miquela z 1891 roku). Chodzi raczej o pokazanie na tym przykładzie, że w Polsce mamy niezdrowy rozdźwięk wartości między ciałem przedsiębiorczym a państwem, które w tym punkcie faktycznie reprezentuje większość zwykłych obywateli. Przecież system kontrolowania przedsiębiorców przez państwo w zakresie ściągania podatków powinien być tak oczywisty, jak oczywisty jest system kontroli uczniów w szkole.
Przecież nikt nie wierzy licealiście na słowo, że jego umiejętności matematyczne są na tyle dobre, aby mógł bez problemu poradzić sobie na zajęciach z makroekonomii na studiach. Właśnie dlatego każe mu się pisać maturę i weryfikuje się jego wiedzę. Tymczasem dla części polskiego biznesu sprawdzanie, czy przedsiębiorca nie pomylił się w rozliczeniu CIT, jest już opresją państwa.
Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że duży udział w takim postrzeganiu kontroli fiskalnej miały liczne afery pierwszych lat transformacji. Wówczas biorący w nich udział członkowie aparatu państwowego poprzez korupcyjne zlecenia niszczyli uczciwe firmy. Jedną z najbardziej symbolicznych była sprawa firmy Optimus.
Jakkolwiek liczne byłyby historie nadużyć aparatu skarbowego, nie mogą one stanowić argumentu przeciwko niemu. Wręcz przeciwnie, raczej ukazują potrzebę uczciwego państwa i dalszych reform urzędniczych, dzięki którym wreszcie będzie można przyciągać do polskiej skarbówki coraz lepszych, młodych profesjonalistów. Przypomina mi się moja koleżanka, absolwentka z wyróżnieniem Wydziału Prawa Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie, która po rozmowie o pracę na stanowisko doradcy prawnego w jednym z ministerstw zadzwoniła do mnie bardzo zdziwiona finansową propozycją, którą dostała. Średnia płaca w Ministerstwie Finansów wynosi dla kobiet 6705,59 zł brutto, a dla mężczyzn ‒ 6897,32 zł brutto. Tymczasem w RFN stanowiska w rządzie federalnym są jednymi z najlepiej płatnych stanowisk dla prawników. W zależności od rangi urzędnika i stażu pracy wynagrodzenia w niemieckim ministerstwie wahają się od 2301,21 euro do 7841,28 euro. Wysoki poziom zarobków i fakt, że „firma” jest największa, najbardziej prestiżowa i pozwalająca na zdobycie ogromnego doświadczenia sprawia, że o posady w niemieckich ministerstwach federalnych ubiegają się najlepsi.
Warto w tym miejscu wspomnieć o kolejnym elemencie niezbędnym do kompletnego obrazu polityki kontrolnej. Aby była proporcjonalna i sprawiedliwa w oczach polskich przedsiębiorców, państwo musiałoby poradzić sobie z unikaniem podatków przez duże podmioty, w tym szczególnie transnarodowe korporacje. Wciąż zbyt wielu z nich jest w stanie unikać lub ograniczać płacenie podatku dochodowego w Polsce. To szokujące, że firmy, takie jak Michelin czy T-Mobile, nie płacą ani złotówki podatku dochodowego, zaś wszystkie sieci handlowe, których właściciele są w większości spoza Polski, w roku 2018 na 231 miliardów złotych przychodu, który wypracowały, zapłaciły tylko 1,6 mld podatku dochodowego od kwoty zysku brutto 8,4 mld. To niewiele więcej, niż w 2018 roku zapłacił sam bank PKO BP, który przelał na konto fiskusa 1,38 mld złotych…
Własna inicjatywa to nie wszystko
Wszystko wskazuje na to, że w Polsce mamy nadreprezentację bardzo liberalnego podejścia do gospodarki wśród przedsiębiorców. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że przedsiębiorcy na całym świecie nie są głównymi wyborcami partii socjaldemokratycznych. W krytyce podejścia liberalnego nie chodzi mi o wchodzenie w logikę sporu: leseferyzm kontra etatyzm. Chodzi mi raczej o zrozumienie, że bez państwa nie ma mowy o dobru wspólnym, a podatki i właściwa polityka redystrybucyjna są niezbędne do jego normalnego funkcjonowania.
Niestety daleko nam do uznania tych prawd i dlatego pod tym względem jesteśmy wciąż zdecydowanie bardziej amerykańscy niż europejscy. Towarzyszy temu skrajne negowanie jakiejkolwiek sprawczości państwa. Taka postawa nie wzięła się znikąd. Jest wynikiem kultury ekonomicznej, która zrodziła się w Polsce i była upowszechniana od uchwalenia ustawy Wilczka 23 grudnia 1988 r. Początkowe obranie neoliberalnego kursu na przełomie lat 80. i 90. było do pewnego stopnia zrozumiałe. Kryzys powojennego państwa dobrobytu wywołany kryzysami naftowymi lat 70., popularność chicagowskiej i austriackiej szkoły ekonomii, kryzys gospodarczy państw bloku socjalistycznego, rekomendacje MFW i Jeffereya Sachsa dla reform Leszka Balcerowicza – to wszystko sprawiło, że polityka ekonomiczna w Polsce po czasach PRL-u wyglądała tak, a nie inaczej. Rządzący później postkomuniści tego kursu nie zmieniali. Słynny przedsiębiorczy 19-procentowy podatek liniowy wprowadził przecież Leszek Miller. Mimo upływu trzech dekad od transformacji raz obrany ekstremalnie liberalny kurs utrzymuje się aż do dzisiaj. Jest w tym podwójny paradoks.
Po pierwsze, w działaniu polskich kapitalistów brakuje konsekwencji polegającej na tym, że negują sprawczość państwa w czasach prosperity, ale oczekują wsparcia w momencie kryzysu. Jest w tym pewna logiczna próżnia, ponieważ liberalny przedsiębiorca w skali makro jest przeciwny długowi publicznemu i wysokim podatkom, podczas gdy w skali mikro wyciąga chętnie ręce po wsparcie z urzędu pracy, ZUS-u czy PFR-u, co uwidacznia obecna pandemia.
Po drugie, polski przedsiębiorca często zapomina, że skoro założył firmę właśnie w Polsce, a szczególnie w czasach transformacji, to jest coś winien państwu i obywatelom. Gdyby dany przedsiębiorca, właściciel firmy o profilu produkcyjnym z dużym zaangażowaniem czynnika ludzkiego, miał w latach 90. rozwijać swój biznes, na przykład w Bawarii, to z ogromnym prawdopodobieństwem dzisiaj nie byłby właścicielem Porsche Cayenne, a raczej jeździłby Passatem. Nie miałby bowiem szans na takie przełożenie zainwestowanego niewielkiego kapitału, który posiadał, ponieważ nie byłby to kapitał w tamtych warunkach wystarczający do zbudowania firmy. Nie miałby też siły roboczej, która w latach 90. kosztowała w Polsce ponad piętnastokrotnie mniej niż w RFN. Przeciętne wynagrodzenie miesięczne w Polsce w 1991 roku wynosiło 1,77 mln złotych brutto (przed denominacją), co stanowiło około 275 niemieckich marek. W Niemczech Zachodnich zarobki brutto wynosiły wtedy miesięcznie około 4500 marek. Tej różnicy nie da się wytłumaczyć poziomami efektywności pracy. Przedsiębiorca nie miałby wreszcie braku kontroli państwa, co pozwoliło mu na o wiele więcej niż w obwarowanym od dekad przepisami niemieckim landzie (a wcześniej Królestwie Bawarii). Takich czynników, które warunkowały możliwość prowadzenia interesu niezależnie od talentów przedsiębiorcy, można wymienić wiele. Właśnie dlatego przedsiębiorca i menedżer, którzy często są przekonani o swoim micie self-made mana, powinni wziąć sobie do serca dwa cytaty z Czarnego Łabędzia Nassima Nicolasa Taleba: „Nie zgadzam się z wyznawcami Marksa i Adama Smitha: wolne rynki sprawdzają się nie dlatego, że nagradzają lub »premiują« określone umiejętności, tylko dlatego, że może się na nich poszczęścić tym, którzy odważnie stosują metodę prób i błędów” i „Ogromna siła systemu wolnorynkowego leży w fakcie, iż dyrektorzy firm nie musza wiedzieć, co się dzieje”.
Silne państwo kontra silni przedsiębiorcy
W ostatnich latach w Polsce wreszcie odżyła przedsiębiorczość państwa i dała nadzieje na ambitne projekty finansowane przez kraj, które są przecież game changerami w globalnej wiosce. Nowa fala ekonomistów, którzy wskazują na bardzo dużą rolę państwa w gospodarce, zaczyna bardzo mocno kształtować umysły nowych światowych elit politycznych i ekonomicznych. Mam wrażenie, że w Polsce dyskusja ta przebiega jednak trochę poza mainstreamem i światem przedsiębiorców, pasjonują się nią głównie akademicy i dziennikarze. Symptomatyczne jest np. to, że takich ekonomistów, jak Stiglitz czy Chang wydaje w Polsce Wydawnictwo Krytyki Politycznej, co może już samo w sobie sugerować pewnego rodzaju lewicowość idei. A przecież są to ekonomiści w zupełności przekonani o potrzebie działania wolnego rynku, choć każdy z nich dostrzega jego ułomności i daje własne recepty na poprawę tego stanu rzeczy.
W Polsce wielu przedsiębiorców uważa, że państwo ingerujące w gospodarkę marnotrawi środki, ponieważ tylko prywatny biznes potrafi dobrze zarządzać wszelką aktywnością gospodarczą. Bez żadnej racjonalnej przyczyny wierzymy, że coś, co jest państwowe, z założenia jest źle zarządzane, a menedżerowie pracujący w krajowych przedsiębiorstwach są albo darmozjadami, albo nieudacznikami, choć przecież wielu z nich podejmuje bardzo dobre decyzje i pracuje nie mniej ciężko niż ich koledzy w transnarodowych korporacjach.
Oczekujemy szybkich zwrotów z cywilizacyjnych inwestycji, zapominając, że nawet prywatne przedsiębiorstwa często potrzebują dekad, aby zobaczyć zwroty z podjętych działań. Koreański rząd wspierał rozwój Samsunga przez kilkadziesiąt lat, zanim firma zaczęła przynosić benefity, zaś wydział elektroniczny koncernu Nokia przynosił straty przez 17 lat. Przedsiębiorcy w Polsce sami niejako postawili się poza dyskusją o silnym państwie, w którym uczestniczą inni interesariusze życia publicznego. A to przecież przedsiębiorcy będą jednymi z głównych beneficjentów takiego państwa, tak jak to się dzieje praktycznie we wszystkich krajach rozwiniętych, które udzieliły silnego wsparcia krajowym projektom infrastrukturalnym i innowacjom. Promowana przez nurt neoliberalny alternatywa – albo silne państwo, albo silni przedsiębiorcy – jest całkowicie fałszywa. To przedsiębiorcy mogą być największymi beneficjentami silnego państwa.
Ekonomia odpowiedzialności
Jan Paweł II powiedział, że „odpowiedzialność w działalności gospodarczej może się urzeczywistniać jako prawda w ustroju gospodarczym, w którym podmiotowość i wolność pracy człowieka dominuje nad kapitałem oraz własnością narzędzi produkcji i ziemi. Jest to możliwe tylko w społeczeństwie, w którym istnieją wolność pracy, przedsiębiorczość i uczestnictwo”. Polska ma dzisiaj wszelkie predyspozycje do tego, aby budować własny model rozwoju gospodarczego, który powinien zawierać elementy filozofii odpowiedzialności, splecione z esencją polskiej przedsiębiorczości. Jeżeli polskie firmy, które dźwigały rozwój naszego kraju przez ostanie 30 lat, budowałyby swoje programy odpowiedzialnego biznesu na myślach Jana Pawła II, uzyskalibyśmy zupełnie nową wartość. W tym duchu powinniśmy próbować formować środowiska przedsiębiorców, które wezmą udział w dyskursie nad polskim modelem rozwoju. Dzisiaj trudno o gotową receptę, ale zdaje się, że najbardziej zrównoważony jest model społecznej gospodarki rynkowej z większym przechyłem w stronę społecznej odpowiedzialności biznesu. Potrzebujemy go o wiele bardziej niż podkreślania przewodniej roli wolności i własności prywatnej w działalności gospodarczej, jak dzisiaj jest to zapisane w art. 20 Polskiej Konstytucji. Prof. Grzegorz Szulczewski słusznie zauważa, że „istotą społecznej gospodarki rynkowej jest tworzenie gospodarki rynkowej opartej na rzeczywistym funkcjonowaniu zasady uczciwej konkurencji umożliwiającej realizację celów społecznych: życia w wolności i dobrobycie. Osiąga się je za sprawą ochrony i realizacji nadrzędnych wartości: dobra wspólnego, odpowiedzialności, godności, równości, subsydiarności, solidarności i sprawiedliwości”.
Polscy przedsiębiorcy muszą obudzić w sobie poczucie odpowiedzialności za społeczeństwo i reprezentującego go państwa. Musi być w tym pewien element asymetryczności – chodzi o coś więcej niż o kontrakt między podatnikiem a poborcą. Dodatkowo odpowiedzialność oznacza, że dzisiejsze poświęcenie dokonuje się nie tylko w kontekście teraźniejszości. Jak sygnalizuje prof. Jacek Filek, jest to zbliżone do odpowiedzialności rodzicielskiej i politycznej, z którymi związana jest troska o przyszłe pokolenia.
Projekt budowy stabilnego państwa dobrobytu według polskiego modelu rozwoju ekonomiczno-społecznego musi odbyć się z udziałem przedsiębiorców. Bez odpowiedzialnych właścicieli firm nie byłoby sukcesów w innych krajach, które wdrożyły polder model, Soziale Marktwischtschaft czy nordisk modell.
Przedsiębiorcy walczą o wiele kwestii. Zwrócenie przez nich większej uwagi na zrównoważony rozwój społeczeństwa nie tylko nie musi oznaczać mniejszych zysków. Przede wszystkim pozwoli na odzyskanie pozycji społecznej, którą przedsiębiorcy częściowo utracili po 1989 roku, ponieważ dali się przekonać neoliberałom, że ich rola ogranicza się do generowania zysku za wszelką cenę. W tym duchu warto przypomnieć słowa Luigino Bruniego, promotora ekonomii obywatelskiej: „Dzisiaj istnieje ogromna potrzeba […], aby przedsiębiorcy na nowo odkryli smak społecznego poważania, aby poczuli, że budują wspólne dobro, aby odseparowali się od spekulantów, cwaniaków, którzy uzurpują sobie prawo do wspaniałej nazwy »przedsiębiorca«, aby stali się spadkobiercami średniowiecznych kupców oraz podporą każdego dobrego i wolnego społeczeństwa”. Dla polskich przedsiębiorców nastąpił czas odzyskania blasku bycia liderami w odpowiedzialności za społeczeństwo i kraj.