Idea degrowth (postwzrostu) narodziła się jako odpowiedź na negatywny wpływ gospodarek na środowisko naturalne i niszczącą siłę kapitalizmu.
Istotną częścią degrowth jest dekonsumpcjonizm: postawienie na rzeczy najpotrzebniejsze oraz powrót do kultury naprawy i wysokiej jakości.
Twórcy degrowth promują produkcję lokalną i zdecydowanie sprzeciwiają się globalizacji i jej szkodliwemu wpływowi na środowisko naturalne.
Antyglobalistyczny wymiar postwzrostu (choć czerpie z idei lewicowych) stawia go ponad tradycyjnym podziałem prawica-lewica.
Istotną wadą degrowth jest pominięcie celowości ludzkiego życia i brak odniesienia do rodziny jako podstawowej komórki życia społecznego.
Pandemia przyspieszyła wiele zjawisk. Obecnie krytyka nadmiernej konsumpcji, zwrot ku ekologii, moda na produkty bio i krytyka globalizacji to trendy, które na stałe zagościły w debacie publicznej. Jedną z teoretycznych odpowiedzi na te wyzwania jest koncepcja degrowth, której twórcy wskazują na istotne ograniczenia wzrostu rozumianego w kategoriach pomnażania PKB. Choć szereg antykapitalistycznych intuicji tego ruchu warto docenić, to jednak jego pomysłodawcy nie dają alternatywy. Nie dostrzegają też celowości ludzkiego życia, nie potrafią powiedzieć, co mielibyśmy zrobić z odzyskanym czasem wolnym, gdyby degrowth stał się rzeczywistością.
Świat się zmienia i trzeba coś z tym zrobić
Nawet Jeremy Rifkin, wydając w 2011 r. Trzecią rewolucję przemysłową, nie mógł się spodziewać, że ogłaszana przez niego rewolta życia gospodarczo-społecznego poprzez Internet i ekotechnologie dostanie turbo przyspieszenia w 2020 r. z powodu łatwo rozprzestrzeniającego się wirusa. który powoduje ciężką chorobę układu oddechowego. Mijające miesiące w świecie pandemii uzmysławiają coraz większej rzeszy ludzi, że w znacznym stopniu świat nie będzie już taki, jaki był w 2019 r.
Idzie nowe, choć pytanie o kształt tego new normal trzeba zostawić pisarzom pokroju Paraga Khanny, Jacka Dukaja lub innych autorów tworzących na pograniczu science-fiction. W Polsce przebieg pandemicznego kryzysu nie różni się wiele od tego, jak wygląda to w większości krajów Zachodu – bezprecedensowe kroplówki dla gospodarki, rewaluujące relacyjność ludzką zamknięcia w domostwach, wszelkie protesty w dużym stopniu połączone wspólnym pandemicznym mianownikiem.
Pandemia z jednej strony popycha nas jeszcze dalej w kierunku postępu komunikacyjnego, coraz bardziej cyfryzuje nasze życie. Z drugiej strony uzmysławia nam, jak bardzo jesteśmy od matki natury zależni. Nawet oświecony człowiek XXI wieku z pokorą musi ustąpić jej kaprysom. Na przestrzeni ostatnich dekad mieliśmy sporo pokazów niszczycielskiego potencjału natury. Za przykład może posłużyć chociażby katastrofa w Fukushimie, która niedawno obchodziła swoje dziesięciolecie. Jednocześnie od rewolucji przemysłowej ludzkość bardzo mocno ingeruje w środowisko naturalne, a liczba odpadów przemysłowych oraz wypuszczanych do atmosfery gazów cieplarnianych zwiększyła się kilkaset razy na przestrzeni ostatnich 200 lat.
Nie zawsze jednak tak było. De facto do XIX wieku wpływ człowieka na środowisko był niewielki lub zerowy. Dopiero seryjna produkcja, a później masowa konsumpcja i eksplozja demograficzna spowodowały, że wpływ człowieka na środowisko zaczął być postrzegany jako potencjalne zagrożenie dla cywilizacji.
Dodatkowo rozwój kapitalizmu dokonujący „wielkiej transformacji”, mówiąc słowami znakomitego ekonomisty i antropologa, Karla Polanyi, zmienił drastycznie życie milionów ludzi. Wielu z nich zapłaciło w czasie tej transformacji z systemu agrarnego na przemysłowy najwyższą cenę. To właśnie ze związku tych dwóch skutków ubocznych cywilizacyjnego rozwoju, czyli wpływu na środowiskowego naturalne i niszczącej siły kapitalizmu, narodził się ruch degrowth (odwzrost lub postwzrost).
Znaleźć inną miarę rozwoju
Pojęcie degrowth ma swoje korzenie w pracach rumuńskiego ekonomisty wykładającego na Harvardzie, Nicholasa Georgescu-Roegena, który w dziele The Entropy Low of the Economic Process już w latach 70. ubiegłego wieku zwracał uwagę na problem wyczerpywania się zasobów naturalnych, co powiązał z ekonomicznym pojęciem rzadkości dóbr. Prace Georgescu-Roegena zostały szczególnie dobrze przyjęte we Francji, gdzie po raz pierwszy użyto sformułowania decroissance, które później przetłumaczono na angielskie degrowth. Sam Georgescu-Roegen używał słowa decline, które odrzucono, ponieważ kojarzyło się ono jednoznacznie z czymś negatywnym, co przynosi straty.
Idea degrowth nie polega jednak na odrzuceniu wzrostu gospodarczego, choć wielu przywodzi ona na myśl konsekwencje tożsame z kryzysem gospodarczym. Tak naprawdę zwolennicy degrowth mówią raczej o spowolnieniu wzrostu, zrezygnowaniu z kultu wiecznego wzrostu bez namysłu.
Serge Latouche, jeden z najważniejszych współczesnych promotorów tego ruchu, w jednym ze swoich pierwszych dzieł w tym temacie (Petit traité de la décroissance sereine, co dosłownie znaczyłoby Mały traktat o łagodnym odwzroście) pisał następująco: degrowth (decroissance) jest po prostu hasłem, za którym stoją ci, którzy radykalnie krytykują rozwój i chcą zaprojektować kontury alternatywnego projektu polityki „post-rozwojowej. Jego celem jest społeczeństwo, które żyje lepiej, pracując i konsumując mniej”.
Zarówno Georgescu-Roegen, Latouche, jak i inni propagatorzy degrowth mocno wiążą to pojęcie ze zwiększeniem świadomości ekologicznej, upatrują w ograniczoności zasobów Ziemi główny motor swojego ruchu. Poza ewidentnymi powiązaniami degrowth z ruchami ekologicznymi warto przyjrzeć się znaczeniu tej idei dla zwiększania świadomości konsumpcyjnej i możliwych pozytywnych skutków w postaci zwiększenia odpowiedzialności ludzkości za przyszłe pokolenia.
Propagatorzy degrowth odnoszą się też z rezerwą do kwestii pomiaru naszego rozwoju poprzez wskaźnik wzrostu PKB, co zresztą jest podnoszone przez różnych ekonomistów i polityków od lat. Mam tu na myśli chociażby utworzenie alternatywnego wskaźnika rozwoju cywilizacyjnego, jakim jest Human Development Index (HDI), czy powołanie w 2008 r. przez prezydenta Sarkozego komisji pod przewodnictwem ekonomisty Jospeha Stiglitza z udziałem Amartya Sena, która miała zająć się poszukiwaniem innych mierników poziomu życia ludzi (The Commission on the Measurement of Economic Performance and Social Progress).
Pohamować sztuczną konsumpcję
Degrowth bardzo mocno powiązany jest ze zjawiskiem dekonsumpcjonizmu. Latouche w Małym traktacie określa trzy składniki, które napędzają społeczeństwo konsumpcji: reklamę, kredyt oraz „zaprogramowane i przyspieszone zużywanie się produktów”. Zauważa, że w 2004 r. we Francji na komunikację komercyjną krajowe przedsiębiorstwa wydały 31,2 mld euro, co wtedy odpowiadało 2% francuskiego PKB oraz trzykrotności deficytu generowanego przez system socjalny we Francji. Wiąże się to też z zaśmiecaniem powierzchni użytkowanej przez ludzi poprzez reklamy, billboardy itd., a to zaś znajduje swoje konsekwencje w obniżeniu walorów estetycznych przestrzeni.
Łatwo dostępny kredyt może kreować konsumpcję bez pokrycia w realnych zarobkach, co dla protagonistów degrowth oznacza nadkonsumpcję. Jest on też zagrożeniem dla ładu światowej gospodarki, co wyraźnie pokazuje kryzys lat 2007-2009. Brak regulacji państwa nad globalnym kapitałem jest wciąż realnym wyzwaniem. Nie jest bowiem prawdą, że współcześnie państwa kontrolują ponadgraniczne instytucje finansowe. Wręcz odwrotnie – mamy do czynienia z coraz większą finansjalizacją gospodarki realnej, gdzie fundusze finansowe wchodzą w kolejne obszary realnej gospodarki, takie jak nieruchomości, powierzchnie magazynowe, projekty infrastrukturalne w krajach trzeciego świata itd.
Zwolennicy degrowth wiążą to z ogólną krytyką systemu kapitalistycznego, która dodatkowo nasiliła się po kryzysie finansowym lat 2007-2009. Uwypuklają oni te wady kapitalizmu, które dostrzega też bardzo wielu etyków ekonomii, jak np. Tomas Sedlacek czy Joseph Heath. Jedną z nich jest wynikające z opisywanych zależności w teorii przełożonego-agenta wytworzenie nowożytnych herosów kapitalizmu, jakimi są pracujący w transnarodowych korporacjach menedżerowie specjalizujący się w cost-killing i innych mało etycznych, ale bardzo poprawiających bilans firmy praktykach.
Trzeci wątek „zaprogramowanych” urządzeń rezonuje z kolei w dużej mierze z propagowanym przez Shoshanę Zuboff kapitalizmem inwigilacji (survaillance capitalism). Oznacza on, że producenci wszelkiego sprzętu mają nad nim (i przez to nad jego użytkownikami) kontrolę przez cały jego cykl życia, co jest możliwe dzięki temu, że praktycznie we wszystkich artykułach nierolniczych jest teraz wbudowany jakiś mikroprocesor. Kto z nas nie miał odczucia rodem z lektury Solarisa Lema, że dany sprzęt jest zaprogramowany na psucie się kilka dni po upłynięciu terminu gwarancji? Latouche zauważa w tym miejscu, że w gospodarkach Zachodu zniknęły usługi i kultura naprawy jakichkolwiek produktów (proszę spróbować znaleźć w Londynie szewca – i nie mówię tu o ekskluzywnych dostawcach butów na miarę).
Taka kultura konsumeryzmu oznacza dodatkowo, że coraz większa ilość niepotrzebnych już odpadów musi zostać gdzieś zdeponowana. Według danych zebranych przez francuskiego socjologa, Alaina Grasa, co roku 150 milionów wyrzuconych komputerów jest wysyłanych na afrykańskie wysypiska śmieci, zaś do samej Nigerii przybija miesięcznie 500 statków ładunkowych ze śmieciami, z których część zawiera rtęć, nikiel, kadm, arsen czy ołów. Latouche wspomina też o niszczącym wpływie turystyki. Przywołuje on artykuł z 2006 r. z „Financial Times”, którego autorzy wskazywali, że masowa turystyka stanie się dla środowiska naturalnego światowym wrogiem publicznym nr 1.
Degrowth ma bardzo sceptyczne podejście do globalizacji. Jego zwolennicy w pełni podpisują się pod hasłem: „myśl globalnie, działaj lokalnie”. Za pożądany uznaje się częściowy powrót do autarkicznego modelu gospodarczego, szczególnie w zakresie rolnictwa, co oznaczałoby lepsze wykorzystanie odpadów (naturalne nawozy itp.) oraz przede wszystkim zdrowszą żywność (żywność bio z lokalnego, pewnego źródła). W pracach zwolenników degrowth wyczuwa się niechęć do zglobalizowanego handlu, który zalewa nas tanimi produktami z Dalekiego Wschodu.
Tożsamość polityczna postwzrostu i alternatywa kapitalizmu
Latouche w swoim Małym traktacie zadaje pytanie, czy degrowth jest bardziej lewicowy czy prawicowy. Pytanie wydaje się o tyle ciekawe, że w centrum tego ruchu leżą koncepcje ekologiczne, które (niestety) wiążą się zdecydowanie częściej z lewicowymi ideologiami. Latouche zdaje się jednak stawiać swoje wizje ponad polityczne podziały, uważa degrowth za coś więcej niż część programu politycznego danej partii, za pewien światopogląd, który dąży do zmiany postaw konsumpcyjnych, biznesowych i wspólnotowych. Owszem, w ruchu degrowth widać ewidentnie fascynację Nową Lewicą Andre Gorza. Jego Capitalisme, socialisme, ecologie jest chyba najczęściej cytowaną książką przez Latouche’a. Obaj myśliciele prowadzą swoje rozważania w duchu zdecydowanej krytyki współczesnej socjaldemokracji, która według nich oddała swoją duszę kapitalizmowi z ludzką twarzą.
Ten rewolucyjny wymiar degrowth jest jedną z cech, które są maskowane przez piękne hasła powrotu do natury, kompostu na polach i krytyki billboardów na ulicach. Ruch ten jest zdecydowanie rewolucyjnie antykapitalistyczny i wprost pokazuje, że nie ma trzeciej drogi, a wszelkie próby poprawy kapitalizmu są skazane na porażkę. Dowodem na to według zwolenników postwzrostu jest historia wszystkich prób uczłowieczenia kapitalizmu.
Propagatorzy degrowth nie dają jednak konkretnej propozycji, co ów kapitalizm miałoby zastąpić. Mówienie o powrocie do korzeni w kontekście bycia bliżej ziemi, ekoenergii, większej ilości czasu wolnego nie jest wystarczającą alternatywą dla systemu kapitalistycznego, który bazuje na własności prywatnej i rynku wymiany dóbr jako jednych z wykładni wolności jednostki ludzkiej. W tym miejscu zwolennicy degrowth mówią o pewnym zastąpieniu globalnego wolnego rynku rynkiem lokalnym, co miałoby urzeczywistnić się poprzez powrót do myślenia autarkicznego. Skoro mamy czerpać z własnych źródeł energii, z fotowoltaiki albo wiatru oraz kupować tylko lokalne (czyli siłą rzeczy narodowe) produkty, to będzie trudniej o międzynarodową współpracę w handlu. Jest to zdecydowane uderzenie w globalistyczny sposób myślenia, który dzisiaj wykracza poza tradycyjne podziały na lewicę i prawicę, a raczej uwypukla oś podziału na pro- i antykapitalistów.
Mimo stanowczo antykapitalistycznego rysu degrowth pozostaje niekonsekwentny w krytyce kapitalizmu. Ponieważ nie mówimy w tym wypadku o korekcie kapitalizmu, jak chociażby u najbardziej znanego jego krytyka, Thomasa Piketty’ego, nie mamy też konkretnych propozycji, jak krytykowany stan rzeczy naprawić. Propozycja Piketty’ego, którą nakreślił w swoim Kapitale w XXI wieku w postaci globalnego podatku od kapitału jako najlepszej według niego metody na ograniczenie rosnących współcześnie nierówności i akumulacji kapitału w rękach wąskiej grupy miliarderów (co zdaniem Piketty’ego dzieje się niejako samoistnie), nie może powstać w degrowth właśnie ze względu na brak wiary w możliwość zmiany systemu, w którym funkcjonujemy.
To wszystko może budować w nas postawę niepewności odnoszącej się do tego, jakie okażą się dalsze konsekwencje systemu postkapitalistycznego. Degrowth mówi wiele o dobrobycie, nie staje jednak zdecydowanie w obronie własności prywatnej, choć można się domyślać, że własność prywatna jest pożądana, skoro mówimy o lokalnym handlu płodami rolnymi.
Co jednak z wielkim kapitałem państwowym? Co ze spółkami akcyjnymi, które są często trucicielami powietrza? Co degrowth myśli chociażby o koncepcjach dziedziczenia? Czy postulaty Emile Durkheima, który pod koniec XIX wieku przewidywał, że w nowożytnych demokracjach wkrótce zniknie dziedziczenie i majątek będzie z chwilą śmierci przepadał na korzyść państwa, mogą kiedyś zmieścić się w ramach ruchu degrowth? Ewidentnie ruch ten korzysta jeszcze ze swojej niszowości, odpowiada tylko na część pytań w zestawie, które są najtrudniejsze. Na pytania łatwe i proste zwolennicy postwzrostu odpowiedź już mają.
Jednym z najważniejszych postulatów degrowth jest ograniczenie czasu pracy. Krok ten teoretycy ruchu uważają za jeden z czynników mogących zmniejszyć bezrobocie i poprawić jakość pracy. Abstrahując od faktu, czy ma to jakieś ekonomiczne przesłanki (np. Alfred Sauvy w swojej pracy L’economie du diable mówi całkowicie coś odwrotnego), warte uwagi jest, że degrowth nie daje pomysłów, co z dodatkowym wolnym czasem powinniśmy robić. Mówienie o poprawie jakości życia jest bardzo mgliste. Czy Latouche et concortes sugerują, żeby dodatkowe godziny wyłuskane od pracodawcy przeznaczyć na hodowlę rzodkiewek we własnym ogródku? Czy na trenowanie triathlonu? A co z tymi, którzy mieszkają w miastach bez ogródka (zdaje się, że urbanizacja jest jednym z megatrendów początku XXI wieku) i dodatkowo nie mają ochoty na rzodkiewkę ani sportowe osiągniecia?
W degrowth brakuje też zupełnie korelacji z rodziną jako bazą dla wszelkich zmian, jako fundamentu, który przecież mógłby być spoiwem takich koncepcji, jak dekonsumpcja, slow-life, więcej wolnego czasu, samowystarczalność. W innym przypadku w oderwaniu od humanizmu i filozoficznych rozważań degrowth może stać się ideologią samotnych dusz funkcjonujących w pięknej naturze i czystym powietrzu. Wolny czas spożytkowany na innych, własną rodzinę lub aktywności trzeciego sektora, jak sugeruje ekonomia obywatelska (wł. Economia Civile) Bruniego i Zamagniego, miałby zupełnie inny smak i nadawałby degrowth o wiele większy sens.
Czy to nam grozi?
Zastanawiając się nad możliwościami upowszechnienia się koncepcji degrowth w polskich realiach, można postawić pytanie, czy nasze społeczeństwo, które wciąż jest na pewnym głodzie rozwojowym spowodowanym latami zapaści gospodarczej przed 1989 r., jest już gotowe na koncepcje postrozwojowe? W jaki sposób jesteśmy w stanie wyważyć postulaty degrowth, aby nie spowodowały one zatrzymania wzrostu poziomu życia Polaków? Czy da się w naszych warunkach wprowadzić podstawową zasadę tego ruchu, która mówi o lepszym poziomie życia przy mniejszym nakładzie czasu pracy?
Tak jak zostało napisane wyżej, degrowth nie oznacza całkowitego odrzucenia rozwoju, ale raczej namysł nad wzrostem dla samego wzrostu. Jednym z postulatów liderów tego ruchu we Francji jest ograniczenie kupowania tanich, niskiej jakości produktów, w szczególności rolniczych, ale również przemysłowych i rzemieślniczych. Zdecydowanie zaleca rezygnację z produktów mających jednorazowy użytek na korzyść tych naprawdę potrzebnych i wyższej jakości.
Tak na marginesie, patrząc na to z perspektywy krajów zachodnich, trzeba zauważyć, że postulat ten jest też sprzyjający dla ich gospodarek, które są w stanie w o wiele większym stopniu konkurować w zakresie produkcji wysokich ekotechnologii czy w aspekcie biorolnictwa. Fakt ten jest dużym wyzwaniem dla zwolenników degrowth, którzy sądzą, że ich ruch ma odrzucać zachodniocentryzm.
W kwestii konsumpcji w Polsce zdaje się dominować paradygmat ilościowy, czyli kupowanie dużej ilości produktów niskiej jakości, nad podejściem jakościowym produktów, za czym idzie również ich trwałość, ale i wyższa cena. W Polsce mamy dzisiaj do czynienia z czymś podobnym do klątwy surowcowej – rodzime firmy, które w większości opierają sprzedaż swoich produktów na polskim rynku, oferują gorszą jakość od zachodnich firm, ponieważ polski konsument wymaga mniej.
Ostatnie dane ukazujące zmniejszenie konsumpcji i największe w historii oszczędności gospodarstw domowych pokazują, że kupowanie tanio często nie wynika tylko z zasobności portfela, ale raczej właśnie z pewnej kultury konsumpcji ilościowej. Kupowanie rzadziej, ale droższych i lepszych produktów jest absolutnie szczytem ekologii i pewnej formy zdrowego dekonsumpcjonizmu.
Dla polskiej gospodarki mogłoby to oznaczać stopniowe przejście do kultury wyższej jakości, co byłoby dla rynkowego tandemu producent-konsument zjawiskiem win-win (konsumenta rozumianego też jako człowieka w ekosystemie). Docelowo podniesienie jakości służyłoby firmom, ponieważ ich produkty byłyby łatwiej eksportowane na bogatsze rynki zachodnie i azjatyckie. Służyłoby to budowaniu marek i wzmacnianiu kapitału ludzkiego, ponieważ pracownicy o wiele bardziej będą się profesjonalizować przy produkcji droższych wyrobów, które wymagają o wiele więcej nakładów ludzkiej kreatywności. Dla Polaków zmiana paradygmatu konsumpcyjnego oznaczałaby przede wszystkim mniej odpadów, lepsze środowisko, lepszą jakość produktów w ich gospodarstwach, a dla tych, którzy pracują w sektorze prywatnym potencjalnie ciekawszą, bardziej rozwojową pracę.
Twórcy koncepcji degrowth uważają, że problemy rozwojowe są związane z pewnego rodzaju dramatem produktywności, który skutkuje albo pracoholizmem, albo nowoczesnym niewolnictwem, gdzie praca determinuje każdy moment życia człowieka: jesteśmy w pracy lub do niej jedziemy, lub o niej myślimy. Thierry Paquot mówi w tym kontekście o wyzwoleniu z czasu, które stawia w opozycji do czasu wolnego, kojarzonego przez nas z rozrywką po pracy. Według niego owo wyzwolenie powinno nam pozwolić na przeżywanie w pełni naszego życia, w pełni godności i w kontroli nad naszym przeznaczeniem.
Mimo to wydaje się, że degrowth nie dostrzega zagrożeń płynących z braku celowości w życiu, nie daje żadnej propozycji, na czym owo wyzwolenie i kontrola życia miałaby polegać. Ludzkie „nawrócenie” na środowisko naturalne i zdrową, lokalną żywność nie jest wystarczające, aby uleczyć problemy ludzkiej duszy. Krytyka kapitalizmu z pozycji antropologicznych też nie jest niczym nowym, już przecież 2000 lat temu chrześcijaństwo mówiło o tym, że nie samym chlebem żyje człowiek. Degrowth ma wiele ciekawych pomysłów na polepszenie materialnego otoczenia ludzkiego życia, ale nie jest w stanie zaproponować fundamentalnych odpowiedzi na egzystencjalne wyzwania.
_
Photo by Guillaume de Germain on Unsplash